wtorek, 18 marca 2014

Niby jak co dzień...

7:30
Budzik brutalnie wyrywa Cię ze snu... niemalże na ślepo - dobrze, że znasz drogę na pamięć - docierasz pod prysznic, ciepła woda - ciekawe jak spałoby się na łóżku wodnym - zimna woda, w końcu wytrzeźwiałeś...
7:50
Otwierasz lodówkę: płatki, mleko, jakaś kanapka, za pół godziny podejdziesz do auta/pójdziesz na przystanek i pojedziesz na uczelnię/do pracy. Jeśli jesteś żonaty możesz liczyć na zaspany pocałunek żony, ewentualnie, w zależności czy i w jakim wieku masz dzieci, możesz liczyć na to, że będziesz musiał wstać pół godziny wcześniej, bo jeszcze trzeba dziecko podrzucić do szkoły, ominąć korki i zdążyć do pracy...

8:30
Jesteś w pracy. Od samego początku atmosfera jest napięta, niby jesteś na czas, ale menedżer jakoś krzywo patrzy, chyba liczył że będziesz godzinę wcześniej, to nic, że jesteś na czas. Jest dokładnie początek miesiąca, ale już słyszysz - jeśli pracujesz w handlu - że jak nie zepniesz pośladów, nie zrealizujesz planu sprzedażowego, to zapomnij o premii przez najbliższy kwartał, a przecież lada chwila będą wakacje -  w końcu coś Ci się od życia należy, a dzisiaj po drodze do pracy widziałeś taką fajną reklamę -  do tego dziecko rośnie, auto się psuje i w dodatku żona uparła się na nowe meble, a za pół roku będzie rocznica ślubu więc doskonała okazja, a zarobki tak niskie, że przez przyzwoitość pominę ten temat. 
9:00
Zabierasz się do pracy/zaczynasz zajęcia -  niby wszystko jak co dzień, ale natłok zadań jaki na Ciebie naciera, w którymś momencie zaczyna przytłaczać...  Niespodziewane kolokwium, jakaś prezentacja, kółko zainteresowań...  W pracy:  schodzą się pierwsi klienci. Na razie jest spokojnie, ale to tylko cisza przed burzą. Na uczelni: dowalają Ci kolejne zadania. W pracy dowiadujesz się, że z powodu niedyspozycji kolegi, musisz zrealizować dodatkowe kontrakty, a już Twoje obecne zadania sprawiają, że dostajesz lekkiej zadyszki. Nowe zlecenia oznaczają nadgodziny lub zabieranie pracy do domu, a właśnie obiecałeś żonie, że nie będziesz tego robił, że spędzisz więcej czasu z dziećmi. 
Twój chłopak/dziewczyna zaczyna się wściekać, bo znowu zamiast przeznaczyć dla niej trochę czasu, ty masz coś na głowie. Właśnie pojawiła się okazja, by zaangażować się w jakiś projekt, będzie co wpisać w CV pod tytułem magistra. Ostatecznie zarywasz noce, ale w końcu się potkniesz, bo ile tak pofunkcjonujesz? Mesiąc? Dwa? Ostatecznie możesz zdecydować się na wersję bardziej hardcorową: wypijasz hektolitry kawy, nie dosypiasz, jesz w fastfoodach.
17:00
Kończysz zajęcia/pracę. Teraz jeszcze: dodatkowy angielski, jakieś zakupy - skromne bo kieszeń studencka zawsze skromna - może jakaś praca w centrum handlowym, w końcu kieszeń licha trzeba dorobić.
Wracasz z pracy po drodze zabierasz dziecko z przedszkola/szkoły/żłobka, w domu obiad i trzeba pomóc dziecku przy lekcjach, naprawić kran i jeszcze odebrać córkę z zajęć baletu... 
22:00
Wracasz do domu, wykorzystując wolny wieczór, organizujesz domówkę w akademiku lub na stancji przed wyjściem do klubu. Wracasz nad ranem, alkohol szumi jeszcze w głowie, impreza w sumie się udała. Co prawda przeszkadzało Ci kilka lasek nazbyt otwartych na kontakty wszelakie, a którymi niestety nie byli zainteresowani kolesie, którym z kolei chodzi tylko o jedno... Impreza była szalona, dobrze, że jutro wolne...
Dzieci już śpią, masz chwilę, by porozmawiać z żoną, ewentualnie w końcu poczęstować się papką w TV. Wiesz że to papka, ale i tak to lubisz. Koło północy zmęczenie ostatecznie siada Ci na plecy. Szybka kąpiel, całujesz żonę na dobranoc, ewentualnie korzystasz - za obopólną zgodą -  z przywileju małżeńskiego.
Czasami siadasz do modlitwy wieczorem lub po prostu przyglądasz się swojemu życiu. Przewijasz zdarzenia jak na odtwarzaczu video. Widzisz jak wiele jest obowiązków, jak każdy dzień dosłownie przeradza się w walkę o byt, jak wiele zadań przed Tobą, ale też jak wiele dobra dzisiaj uczyniłeś....  I w sumie fajnie.  Ale jest jeszcze coś, czego nie rozumiesz, czego nie potrafisz uchwycić i z czym totalnie nie potrafisz sobie poradzić.
Są takie momenty w ciągu dnia, w drodze do pracy, w pociągu, na uczelni, kiedy czujesz, że jesteś dokładnie nie w tym miejscu, w którym powinieneś. Kiedy uświadamiasz sobie pilną potrzebę wejścia na Kilimandżaro [nie ważne jest to, że z miejsca gdzie pisze ten post do Kilimandżaro jest tak daleko, Ze nawet Mapy Google nie dały rady wyznaczyć trasy :)] wiesz, że musisz tam być, natychmiast! Nie wiesz skąd ani dlaczego tak się dzieje..  czujesz, że jest w Tobie jakieś żarłoczne zwierze...  boisz się go, tego głodu..  nie wiesz czym on jest... pojawia się nagle, jest silny i wprawia Cię w zakłopotanie, czasami w zażenowanie, często powoduje, że nie wiesz co z tym fantem zrobić... Im bardziej próbujesz zagłuszyć ten głos w sobie, tym głośniej on przebija się do Ciebie... Najczęściej ten głos, ten głód wydaje Ci się... śmieszny. Najchętniej pozbyłbyś się tego - zamknął na klucz, spakował i wyrzucił... Jest na to jeden sposób, ale nie wiem czy się odważysz... rozbudź ten GŁÓD...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz